sobota, 10 maja 2014

Człowiek ze wstążką

Żywy odzew w polskich mediach wywołała informacja o udziale lidera AWPL Waldemara Tomaszewskiego w piątkowych uroczystościach Dnia Zwycięstwa w Wilnie - 69. rocznicy zakończenia II wojny światowej. Obchody upamiętniające zwycięstwo Armii Czerwonej zostały zbojkotowane przez władze litewskie i większość litewskich polityków. Tomaszewski nie tylko wziął w nich udział, ale również wystąpił z przypiętą do marynarki "georgijewską wstążką", charakterystyczną dla uroczystości w Rosji.

Sprawa stała się tym głośniejsza, że obecnie "georgijewska wstążka" raczej jednoznacznie kojarzy się nie ze zwycięstwem Armii Czerwonej w II wojnie światowej, ale z działaniami prorosyjskich terrorystów na terytorium Ukrainy. Separatyści głoszący, że walczą z domniemanymi "faszystami" i "banderowcami" obficie korzystają z wojennej symboliki sowieckiej. Nie dziwi zatem zdumienie, że lider polskiej partii na Litwie publicznie pokazuje się z takim znakiem, dziś już chyba zupełnie skompromitowanym.  Tym bardziej, gdy przypomni się, że to właśnie Polacy Wileńszczyzny byli jednymi z pierwszych polskich ofiar sowieckiej władzy, najpierw za tzw. "pierwszego sowieta" (w l. 1940-1941), jak i po 1944. O wywózkach, aresztowaniach, walce z AK nie trzeba wspominać, to są rzeczy oczywiste.

W słusznym oburzeniu ginie jednak dość istotna kwestia, mająca kolosalne znaczenie dla przyszłości naszych rodaków, nie tylko na Wileńszczyźnie, ale i na innych terytoriach dawnego Związku Sowieckiego.

Trudno nie łączyć zachowania Tomaszewskiego z trwającą na Litwie kampanią przed wyborami prezydenckimi i do Parlamentu Europejskiego. W tych pierwszych raczej nie można wróżyć liderowi AWPL sukcesu, choć w mediach pojawiają się sondaże, według których może on nawet wejść do II tury. Dla Tomaszewskiego ważniejsze są te drugie, bo oznaczają dla niego być albo nie być w litewskiej polityce. Tomaszewski będzie walczył o reelekcję - jeśli jej nie uzyska, znajdzie się jako polityk pozaparlamentarny w trudnej sytuacji. Kolejne wybory do litewskiego Sejmu dopiero za ponad 2 lata. Przez ten czas musiałby sobie radzić bez przywilejów przysługujących członkowi parlamentu, nawet tak prozaicznych, jak własne biuro czy sztab asystentów, nie wspominając też o pewnym prestiżu.

Dlatego tak ważna dla Tomaszewskiego jest mobilizacja wyborców. Jego żelazny elektorat może nie wystarczyć do wywalczenia miejsca w PE, dlatego Tomaszewski stara się również zjednać sobie wyborców sprzymierzonego z AWPL Aliansu Rosjan. Tym można tłumaczyć nie tylko udział w uroczystościach 9 maja z czarno-złotą wstążką w klapie. W ostatnich miesiącach Tomaszewski nie stronił od krytycznych wypowiedzi nt. wydarzeń na Ukrainie i obecnych ukraińskich władz. Faktycznie odmawiał legitymacji władzom ukraińskim, twierdząc że władze powinno wybierać się przy urnach wyborczych, a nie w drodze rewolucji ("Wszyscy mieliśmy dość rewolucji bolszewickiej" - dodał przy tym Tomaszewski). Lider Akcji nie potępił działań rosyjskich na Krymie, choć nie podobał mu się sposób przeprowadzenia krymskiego referendum. Według Tomaszewskiego zajęcie Krymu to konsekwencja "otwarcia puszki Pandory", jakim było ogłoszenie i uznanie niepodległości Kosowa.

Można to wszystko uznać wyłącznie za gesty obliczone na uzyskanie poparcia elektoratu i liczyć, że szef AWPL porzuci tę taktykę, jak tylko skończą się wybory. Gorzej jeśli będzie on trwał przy tej retoryce, która - biorąc pod uwagę sytuację międzynarodową - na dłuższą metę niczego dobrego przynieść nie może. Wiele analiz pojawiających się po aneksji Krymu wymienia właśnie kraje bałtyckie wśród tych, które w następnej kolejności mogą być zagrożone wrogimi działaniami Rosji. Choć dziś jakakolwiek prorosyjska irredenta wydaje się nieprawdopodobna nie tylko na Litwie, ale nawet na Łotwie i w Estonii (gdzie mniejszość rosyjska jest o wiele liczniejsza), to jednak obawa przed działaniami "autonomistów" czy "separatystów" jest w krajach bałtyckich duża. Ich władze apelują do swych zachodnich partnerów o zwiększenie wojskowej obecności NATO w regionie.

Tomaszewski swoimi nieodpowiedzialnymi wypowiedziami nie służy poprawie i uspokojeniu nastrojów. Publicyści i politycy niechętni polskim postulatom niemal od razu wywołują temat domniemanej polskiej autonomii, jako rzekomego odpowiednika rosyjskiej irredenty na Krymie czy w Donbasie. Na początku lat 90-tych na Wileńszczyźnie część polskich działaczy, wyraźnie inspirowanych przez Moskwę, rzeczywiście chciała ogłosić autonomię. Dziś trudno jednak znaleźć w szeregach AWPL czy Związku Polaków kogokolwiek, kto na serio traktowałby taki postulat. Jeśli jednak Tomaszewski nie zrezygnuje z otwarcie prorosyjskiej retoryki, da w ten sposób do ręki litewskich nacjonalistów oręż do walki z Polskością.

Paradoks sytuacji polega jednak na czym innym. To, co mówi ostatnio Tomaszewski wcale nie musi być niechętnie przyjmowane przez miejscowych Polaków, choć ciężko przecież doświadczonych w czasach sowieckich. Nie zapominajmy jednak, że przez pół wieku Polacy na Litwie podlegali oddziaływaniu rusyfikacji i komunistycznej propagandy. Czasem dobrowolnie, czasem pod przymusem, a czasem z konformizmu wstępowali oni do partyjnych i okołopartyjnych organizacji. Dziś także litewscy Polacy chcąc-niechcąc podlegają działaniu rosyjskiej propagandy. Na Wileńszczyźnie chętnie sięga się po szeroko dostępną na Litwie rosyjskojęzyczną prasę, chętnie ogląda się telewizje w języku rosyjskim. A stamtąd z reguły płynie w mniej lub bardziej otwartej formie przekaz zgodny z linią polityczną Kremla.

Tymczasem działania litewskich władz nakierowane na asymilację polskiej ludności (bo za takie można uznać np. reformę szkolnictwa czy brak zgody na polskojęzyczne tablice i pisownię nazwisk) mogą okazać się przeciwskuteczne. Atmosfera konfliktu, brak dialogu społecznego, aroganckie czy szowinistyczne wypowiedzi przedstawicieli władz, polityków i publicystów, przyzwolenie na obecność skrajnego nacjonalizmu w przestrzeni publicznej - wszystko to zdecydowanie nie sprzyja pozyskiwaniu dla państwa litewskiego lojalnych obywateli wśród mieszkańców Wileńszczyzny.

Naturalnie jest wielu świadomych, którzy rozumieją, że znajomość języka państwowego jest oczywistym wymogiem i obowiązkiem, i nie przeszkadza to w zachowaniu polskiej tożsamości, podobnie jak lojalność wobec Republiki Litewskiej. Są jednak i tacy, którzy będą tym bardziej oddalać się mentalnie od Litwy, im bardziej Litwa będzie próbowała ich na siłę lituanizować. Jednocześnie - wobec niemal kapitulacyjnej postawy Polski w zakresie promowania własnej kultury - będą oni ulegać jeszcze większej rusyfikacji  i jeszcze mocniej będą wystawieni na działanie kremlowskiej propagandy. W ten sposób państwo litewskie, przy biernej postawie państwa polskiego, może wyhodować sobie już nie wydumaną, ale rzeczywistą "piątą kolumnę".

Jakie jest w tym wszystkim zadanie Polski? Konieczny jest kulturowy powrót Polski nie tylko na Litwę, ale wszędzie tam na Wschodzie, gdzie zostali jeszcze Polacy. Dwa lata temu apelował o to red. Jerzy Haszczyński z "Rzeczpospolitej", a dziś należy powtórzyć jego postulaty. Niezbędne jest przedstawienie atrakcyjnej dla miejscowych Polaków oferty, która pozwoli zachować ich zainteresowanie polską kulturą, zarówno wysoką, jak i popularną. Te postulaty dotyczą i Litwy, i Ukrainy, a nawet Białorusi (choć tam - z oczywistych powodów - działania polonizacyjne są szczególnie utrudnione). Dotyczą także Polaków na Łotwie: jak wygląda ich sytuacja można przekonać się z dramatycznego apelu Dawida Hallmanna, polskiego muzyka neofolkowego i poety, działającego obecnie w Dyneburgu.



Jeśli Polska nie przeciwstawi się postępującej rusyfikacji Polaków na Wschodzie, to już wkrótce "georgijewska wstążka" w klapach tamtejszych działaczy będzie nie ewenementem, ale czymś powszechnym i oczywistym, a Dzień Zwycięstwa będzie naszym Dniem Klęski.