sobota, 14 marca 2015

Mniej Landsbergisa, więcej Brazauskasa

To, że w 25-tą rocznicę niepodległości Litwy w polskich mediach pojawia się Vytautas Landsbergis jest w pełni zrozumiałe. Dlaczego jednak Polacy nie pamiętają, a może nie chcą poznać innych "ojców" litewskiej niepodległości?

11 marca Litwa obchodziła 25-tą rocznicę deklaracji niepodległości. Piszę specjalnie, że była to deklaracja, a nie odzyskanie niepodległości, bo na pełną niepodległość Litwa musiała czekać jeszcze 1,5 roku, do września 1991 r. Wówczas jej niepodległy byt został uznany przez dotychczasowego okupanta, Związek Sowieckiego. W międzyczasie polała się krew obrońców niepodległości zabitych przez funkcjonariuszy systemu sowieckiego, pod wieżą telewizyjną w Wilnie i na posterunku granicznym w Miednikach. Ale już pod koniec 1991 r. Litwa była członkiem ONZ, a Związek Sowiecki przestał istnieć "jako podmiot prawa międzynarodowego" (jak stwierdzali sygnatariusze porozumień w Wiskuli).

W Polsce ta rocznica nie przeszła bez echa. W poniedziałek na Zamku Królewskim miała miejsce konferencja poświęcona tamtym wydarzeniom oraz uroczysty koncert, którego gościem był prof. Vytautas Landsbergis. Symboliczna postać, lider Sąjūdisu, potem przewodniczący Rady Najwyższej Litewskiej SRS, tej właśnie, która podjęła uchwałę o przywróceniu niepodległości, jako przewodniczący parlamentu do 1992 r. pełniący obowiązki głowy państwa (z tej racji nierzadko nazywany "pierwszym prezydentem" niepodległej Litwy, kwestia dyskusyjna czy słusznie), lider, a w końcu honorowy przewodniczący konserwatywnego Związku Ojczyzny, do niedawna eurodeputowany. Nie jest więc niespodzianką, że jego osoby nie mogło zabraknąć w polskich mediach wspominających o jubileuszu litewskiej niepodległości.

Vytautas Landsbergis
fot. Wikimedia Commons

W sobotnio-niedzielnej "Gazecie Wyborczej" ukazał się duży okolicznościowy wywiad z Landsbergisem, który przeprowadzili Jarosław Kurski i Jan Cywiński. Nad wieloma uwagami "pierwszego prezydenta" można przejść bez komentarza, są to poglądy znane i od lat powtarzane, co akurat samo w sobie nie jest wadą. Przy niektórych stwierdzeniach trzeba się jednak zatrzymać.

Najpoważniejszym problemem tego wywiadu nie jest nawet to, że nie jest specjalnie odkrywczy, ale jest zbyt uładzony. Rozmówcy grzecznie sobie potakują i przyznają nawzajem rację. A jest parę niewygodnych pytań, które należałoby Landsbergisowi zadać, chociaż rozumiem, że może przeprowadzający wywiad dziennikarze nie chcieli psuć świątecznej atmosfery. Czemu jednak w żaden sposób nie zareagowali, gdy Landsbergis porównał aneksję Krymu przez Rosję do akcji gen. Żeligowskiego w Litwie Środkowej w 1920 r.?

Niechęć Landsbergisa do Marszałka Piłsudskiego i jego polityki jest znana od lat, równie dobrze jak niechęć do Rosji. To że Landsbergis odważył się na takie porównanie również nie dziwi. Czemu jednak polscy dziennikarze w ogóle tego nie skontrowali? Można to oczywiście wiązać z powtarzanymi w polskiej prasie, m. in. właśnie na łamach "Gazety Wyborczej" nawoływaniami do polskich przeprosin za zajęcie Wilna w 1920 r. i za "polską okupację". Tak pisał swego czasu ówczesny publicysta "Gazety", a obecny rzecznik MSZ Marcin Wojciechowski i taką też diagnozę postawił szef ośrodka "Karta" Zbigniew Gluza w wywiadzie dla "Newsweeka" z 2013 r., który z dużym echem został przypomniany jesienią ubiegłego roku.

Dlaczego taka ekspiacja za polskie winy godzi w polską rację stanu chyba nie ma sensu tłumaczyć. Ale gwoli przypomnienia, kilka podstawowych faktów: Wilno w 1920 r. było miastem z ludnością przede wszystkim polską i żydowską, a mniejszość litewska była bardzo nieliczna, Litwa w czasie wojny polsko-bolszewickiej porozumiała się z Sowietami, umożliwiają im tranzyt wojsk przez swoje terytorium, de facto przestając być neutralna wobec konfliktu polsko-bolszewickiego, Polska w tym czasie toczyła walkę na kilku frontach o utrzymanie swoich granic, a tak naprawdę niepodległego bytu itp. itd. Ponadto takie analogie, jakie zaprezentował Landsbergis są ahistoryczne. Nie można używając dzisiejszych kryteriów oceniać tamtych działań. Kiedy Żeligowski zajmował Wilno siła była czymś powszechnym i oczywistym jako sposób rozwiązywania konfliktów międzynarodowych.

Ale te uwagi w wywiadzie z Landsbergisem nie padły. A szkoda. Osobiście rozumiem potrzebę poważnej dyskusji, być może nawet ekspiacji za polskie grzechy wobec Białorusinów i Ukraińców, za polską politykę wobec mniejszości w okresie międzywojennym. Białorusini i Ukraińcy byli w okresie II RP pozbawieni własnych państw i podzieleni między Polskę a Związek Sowiecki. Za co Polska miałaby jednak przepraszać Litwinów, którzy mieli własne państwo (prowadzące w pewnym okresie agresywnie antypolską politykę) i dostęp do morza z Kłajpedą, zajętą takim samym podstępem, jakim był bunt Żeligowskiego? Nie mam natomiast odwagi Landsbergisa by zajęcie Kłajpedy porównywać do zajęcia Krymu przez Putina.

Kwestia przynależności państwowej Wilna i oceny wydarzeń historycznych została już uregulowana w zawartym 26 kwietnia 1994 r. Traktacie polsko-litewskim o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy. Umawiające się strony wyraziły żal z powodu konfliktów między obydwoma państwami po zakończeniu I wojny światowej, potępiły używanie przemocy, które się zdarzało w stosunkach wzajemnych obu narodów oraz uroczyście potwierdzały wzajemnie integralność, dziś i w przyszłości, swoich aktualnych terytoriów ze stolicami w Warszawie i w Wilnie. Deklaracje te powinny ostatecznie zamykać polsko-litewski spór o Wilno i pozostawić go historykom, a nie politykom.

Wspominam polsko-litewski traktat celowo, właśnie w kontekście wywiadu z Landsbergisem. Nieco ponad 2 lata temu opublikowałem w polskim Delfi nieco już naiwny artykuł pt. "Polski kłopot z Landsbergisem". Naiwny, bo trochę przewartościowałem w nim Waldemara Tomaszewskiego, pisząc o nim jako o człowieku dialogu i porozumienia, ale równie naiwny w oczekiwaniu, że polskie media będą chętniej i częściej udostępniać swoje łamy innym litewskim politykom, a nie tylko Landsbergisowi, który w polskiej prasie jest częstym gościem. Niewspółmiernie częstym wobec jego obecnej pozycji politycznej.

O ile o Landsbergisie się w Polsce pamięta i chętnie z nim rozmawia, o tyle zapomina się o innych "ojcach" litewskiej niepodległości. Zapomina się, że za Aktem Przywrócenia Niepodległości Litwy w 1990 r. głosowało nie trzech, a czterech Polaków (oprócz Zbigniewa Balcewicza, Medarda Czobota i Czesława Okińczyca także niewchodzący w skład polskiej frakcji Romuald Rudzys), zapomina się, że Polacy wcale nie byli przeciwnikami niepodległości Litwy, że za niepodległością opowiadał się Związek Polaków na Litwie i redakcja "Kuriera Wileńskiego", którą kierował wówczas właśnie Zbigniew Balcewicz, jeden z polskich sygnatariuszy Aktu Niepodległości.

Algirdas Brazauskas
fot. Wikimedia Commons
Zapomina się wreszcie o zmarłym przed 5 laty Algirdasie Brazauskasie, polityku wielowymiarowym i niejednoznacznym, komuniście, który wyrósł w rodzinie "smetonowskiego" urzędnika, I sekretarzu partii, który tę partię wyprowadził z KPZR. To właśnie Brazauskas jako szef litewskiej partii komunistycznej zdecydował, by oddać wiernym wileńską katedrę. Po jego śmierci arcybiskup Bačkis nie zgodził się na wniesienie trumny z ciałem Brazauskasa do tejże katedry, bo zmarły prezydent ponoć "nie pojednał się z Bogiem". Czasu na udział w uroczystościach pogrzebowych nie znalazł wówczas także Vytautas Landsbergis.

Traktat polsko-litewski, o którym chwilę wcześniej przypomniałem jest w dużej mierze zasługą Brazauskasa. Wokół jego treści toczyło się na Litwie wiele dyskusji, m. in. w sprawie oceny buntu Żeligowskiego. Brazauskas przeciął te spory, mówiąc ponoć, że "albo ten traktat zawrzemy teraz, albo nie zawrzemy go nigdy". Czy tak był naprawdę, nie wiem, nie dysponuję żadnymi dowodami, ale tak twierdzą byli współpracownicy Brazauskasa. Czy mielibyśmy ten traktat dziś, gdyby nie upór i determinacja ówczesnego prezydenta Litwy? Ważne, że - jak pisze znawca tematyki prof. Krzysztof Buchowski - po zawarciu traktatu "wyraźnie opadły emocje wokół wzajemnych stosunków".

To, że dziś dyskutujemy, czy obie strony wywiązują się ze zobowiązań traktatowych to inna sprawa. Różnimy się w interpretacjach konkretnych przepisów, różnie oceniamy jego funkcjonowanie. Ale ważne, że traktat jest i że można się na niego powoływać. A to, że jest to po litewskiej stronie bez wątpienia zasługa Algirdasa Brazauskasa. Zasługa, o której dziś nie bardzo chcemy pamiętać.