|
fot. Dominik Wilczewski |
Będąc w ubiegłym tygodniu w Wilnie obszedłem chyba całe Stare Miasto wszerz i wzdłuż, chociaż jak zawsze pozostał po tych spacerach spory niedosyt. Wciąż chce się wracać i chodzić więcej i częściej.
Tym razem pewna rzecz przykuła moją uwagę. Nakarmiony relacjami mediów spodziewałem się, że przy wileńskich ulicach i uliczkach zobaczę mury pokryte napisami "Wilno nasze", "Wilno polskie" albo kotwicami Polski Walczącej. Przyznam, że ani jednego takiego napisu, ani jednej takiej inskrypcji nie widziałem. Oczywiście, nie obszedłem całego Wilna, tak naprawdę, to większa część miasta pozostaje dla mnie niezbadana. Ale przynajmniej tam, gdzie byłem, niczego takiego nie wiedziałem. To, co natomiast spotykałem dość często, bo w kilkunastu różnych punktach na planie Starego Miasta i okolic, to akronimy LDK. Nikogo w tej sprawie nie indagowałem, ale domyślam się, że to skrót od
Lietuvos didžioji kunigaikštystė czyli Wielkie Księstwo Litewskie. Wiadomo nie od dziś, że wielu Litwinów - mówiąc żartobliwie i z sympatią - ma hopla na punkcie historii, a Wielkie Księstwo, szczególnie to sprzed unii z Polską to dla nich utracona Arkadia z czasów, gdy litewskie panowanie rozciągało się od Morza Bałtyckiego aż po dalekie stepy nad Morzem Czarnym, sięgające tych ziem, gdzie dziś ukraińskie oddziały toczą ciężkie walki z tzw. "separatystami". I w ten oto sposób historia skryta w mrokach średniowiecza łączy się ze współczesnością wprost z nagłówków gazet i internetowych serwisów informacyjnych. Ciekawe, czy autorom tych napisów marzy się powrót litewskiego panowania nad dzisiejszą Białorusią i Ukrainą? Może widzieliby Litwę w roli Lewiatana, który żelazną jak Żelazny Wilk ręką zaprowadziłby dawno nie widziany porządek na ulicach Ługańska i Doniecka? Który strąciłby okupującego od 20 lat prezydencki tron w Mińsku Łukaszenkę? A może to tylko prztyczek w nos tych wrednych chrystianizatorów z Zachodu, którzy jak wiadomo budzą się każdego dnia z myślą, jakby tu znowu odbić Wilno z rąk Litwinów? Póki przy okazji kolejnej wycieczki nie spotkam któregoś z uzbrojonych w spray pogrobowców dawnego litewskiego imperium, pozostanie to dla mnie tajemnicą.
|
fot. Dominik Wilczewski |
Tak jak tajemnicą będzie, czyja ręka skreśliła na ścianie budynku przy ul. Łotoczek (Latako g.) dwujęzyczną, białorusko-rosyjską, miłosną deklarację. Czy to dialog? Czy to jakaś zrusyfikowana działaczka BRSM-u odpowiada na wyznanie "świadomego" członka Młodego Frontu? W jaki sposób ich drogi zeszły się w Wilnie? Czy ona przyjechała na zakupy do jednego z wileńskich supermarketów, korzystając z różnicy cen - na korzyść tych litewskich? A on? Może studiuje na coraz bardziej podupadającym i coraz mniej białoruskim Europejskim Humanistycznym Uniwersytecie? Chyba jednak nie. Oba zdania jakby jednym charakterem pisma pisane. Więc to musiała być jedna osoba. Jedna i dwujęzyczna. I dwujęzyczny napis po sobie pozostawiła. Mniejszości narodowe walczą o zalegalizowanie dwujęzyczności, a tymczasem czyjaś ręką, bez konsultacji z Państwową Komisją Języka Litewskiego (
Valstybinė lietuvių kalbos komisija) te słowa namalowała, po czym zbiegła, zapewne do swojego Mińska, Pińska czy Homla. Spać musieli kontrolerzy, spać musieli
kalbininkai, spać musieli niestrudzeni pogromcy występków mniejszości, byli, obecni, a może i przyszli posłowie Songaila, Juozapaitis i Stundys, spał też ich kompan Garšva i dyrektor tysiącletniej szkoły Žilius. Musieli spać, bo gdyby czuwali, to taki atak na język państwowy nie umknąłby ich uwadze, posypałyby się grzywny i srogie komentarze w internecie. A tak to bilingwalne wyznanie zdobi szpetną ścianę i nie wiadomo, do kogo jest skierowane. Może do nas? Może to nas, przygodnych przechodniów na ulicy Łotoczek (Latako g.) kocha. Kto kocha? Może to Wilno nas kocha. We wszystkich językach tego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz